wtorek, 2 kwietnia 2013

Konserwa modowa.


Ostatnio staram się eksperymentować z modą. Mierzę nowe fasony, próbuję odnaleźć się w kolorach, w jakich sądziłam zawsze, że nie jest mi do twarzy. Zaczęłam określać się modowo, nie biegnę bezmyślnie za pastelami, ubierając się w nie od stóp do głów, tylko myślę sobie "Chcę mieć brzoskwiniowy naszyjnik" i zaczynam na taki polować.
Na zakupach spędzam dwa razy więcej czasu bo staram się mierzyć wszystko, co podoba mi się na wieszakach i niestety 3/4 to zupełne niewypały (ostatnio spróbowałam piękną zieloną sukienkę z koronkowym dekoltem, aż się roześmiałam jak zobaczyłam ją na sobie), jednak dzięki temu koryguję swoje własne "must have".

Nigdy nie miałam sezonowych must have`ów, raczej wymarzone na podstawie filmów/zdjęć oraz różnych innych źródeł rzeczy, których potem z uporem maniaka szukam w sklepach. Co ciekawe, ostatnio okazało się, że na fali mody na biało-czarne zestawy moja długoletnia miłość do pasków gdzieś zniknęła i teraz postanowiłam schować na dno szafy łupy z poprzednich lat, aż przestaną być modne i tak często spotykane na ulicach miast czy choćby blogach o modzie. Wtedy dopiero zacznę je nosić.

Z racji poprzedniej pracy musiałam być na bieżąco z trendami, co raczej mnie do nich zniechęcało. Przykładem jest nieprzemijająca popularność kolory seledynowego, szumnie nazywanego obecnie miętą, w którym większości Polek jest po prostu bardzo nie do twarzy i tak naprawdę nikną w tłumie pasteli. Ja - naturalna blondynka przefarbowana obecnie na rudo, ale z nadal bardzo jasną karnacją w mięcie wyglądam jakbym występowała w "The Walking Dead".
Dlatego pastele zawsze staram się podkręcać kolorem bardziej zdecydowanym, jednak w tej samej gamie.

Jednocześnie uważam, że jestem dość konserwatywna, jeśli chodzi o styl ubierania się. Wybieram klasyczne fasony, eksperymentując raczej z kolorami i tkaninami. Wciąż jest dla mnie obowiązkowe ubierać białą koszulę na egzaminy i żakiet na rozmowę o pracę, a na imprezę zaszaleć z cekinami. Bez dodatków czuję się nieubrana, zdecydowanie podzielam zdanie, że to właśnie one czynią nasze stroje kompletnymi.

Jestem przeciwniczką niedbania o siebie. Zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Moim zdaniem dres to strój dopuszczalny jedynie do uprawiania sportów, nawet po domu staram się nie chodzić w ubraniach, w których czuję się źle. Wolę spędzić cały dzień w piżamie niż założyć dres. Tak samo nie potrafię zrozumieć mężczyzn ignorujących istnienie mydła i uznawanie, że naturalny zapach potu przyciąga kobiety. Panowie, naprawdę nie tędy droga.
Jednocześnie nie twierdzę, że należy zawsze biegać w szpilkach i w wieczorowym makijażu, należy po prostu o siebie dbać, na tyle by nie uciekać przed własnym widokiem w lustrze.

Rzeczy, których nigdy w życiu nie założę:
- Emu/Ugg shoes
- Crocsy
- szpilki wyższe niż 15 cm
- bluzy z polaru
- dziecinne piżamy z kotami w kolorze majtkowego różu
- majtkowy róż
- creepersy
- plastikowa biżuteria w kolorach neonowych
- przymałe żakiety
- spodnie z obniżonym krokiem
- bezkształtne sukienki
- geometryczne wzory
- bluzki z bufiastymi rękawami

Rzeczy na których punkcie szaleję:
- czarne ubrania w rozsądnych ilościach naraz
- stabilne obcasy
- baleriny
- kolczyki
- czerwona szminka niekoniecznie na wieczór
- dopasowane spodnie
- spódnice wszelkiej maści
- t-shirty z fajnymi napisami
- miksowanie stylów
- ciekawe detale
- klasyczna biała koszula w stylu Mii Wallace
- połączenie granatu ze złotem
- nasycone fiolety
- kobaltowe dodatki
- kolorowe paznokcie


Rzeczy od których jestem uzależniona:
i kupuję niekontrolowanie...
- Biżuteria
- Lakiery do paznokci
- Buty
- Pomadki do ust
- bazowe bluzki





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

 

Template by BloggerCandy.com