sobota, 26 października 2013

Rollitos de primavera.

Przepis odtworzony przez Mamę mojej współlokatorki na podstawie jedzenia w Hiszpanii, zrobiłyśmy wczoraj na kolację i wyszło to genialnie! Choć mam wrażenie, że ma to korzenie w Chinach to jednak smakuje inaczej niż klasyczne sajgonki. Nie są trudne do zrobienia, a w smaku genialne!






Przepis na 20 rollitos:
- 500 g fileta z kurczaka
- 6 pieczarek średniej wielkości
- 1 papryka
- 1 por
- 1 marchewka
- pół kapusty włoskiej
- dwa ząbki czosnku
- 1 opakowanie papieru ryżowego
- sól, pieprz, papryka, czosnek


Na patelni podsmażamy kurczaka pokrojonego w drobne paseczki (lub drobną kostkę) razem z porem, również pokrojonym drobno, przyprawiamy papryką, czosnkiem, solą i pieprzem.
Pozostałe składniki posiekać na paski lub kostkę, poddusić w garnku z przyprawami oraz zgniecionym ząbkiem czosnku.
Papier ryżowy po jednym arkuszu zamoczyć w misce z ciepłą (nie gorącą!) wodą, wyciągnąć na talerz, przy dolnej krawędzi (zostawić 4-5 cm odstępu) wyłożyć dużą łyżkę farszu, zawinąć wg instrukcji na opakowaniu papieru ryżowego.
Tak zrobione rollitos podsmażyć na patelni po 2 minuty z każdej strony, podawać z sosem chilli lub ketchupem :-)



Smacznego!

P.S. Nie jestem w stanie powiedzieć, na ile przepis jest klasyczny, ponieważ był odtwarzany metodą prób i błędów :)

piątek, 11 października 2013

5 days in Paris - part II.

Sobota była dniem  dla Montmartre. Szczerze mówiąc, jeden dzień tam to zdecydowanie za mało, żeby powspinać we wszystkie interesujące miejsca, jednak specyficzną atmosferę tej dzielnicy czuć od samego wyjścia z metra.

Z samego rana postanowiłyśmy zobaczyć cmentarz Montmartre. Niestety, poszukiwania grobu Dalidy zakończyły się fiaskiem (ze strony Siostry już drugi raz...), ale za to widziałyśmy polski akcent w postaci pomnika po grobie Lelewela, panią uprawiającą jogging na cmentarzu (!) oraz stróża goniącego ją z gwizdkiem i masę kotów, które chyba mieszkały na tymże cmentarzu...

Również koniecznie uparłam się, aby choć zobaczyć Moulin Rouge, z racji mojego sentymentu do filmu z Nicole Kidman. Niestety, z zewnątrz tylko wiatrak jest wart zobaczenia, natomiast bilety do środka mają takie ceny, że obiecałam sobie wrócić tam jak już tylko będę sławna i bogata.





Zaczęłyśmy się powoli wspinać w stronę Sacre-Coeur, zwiedzając po drodze pobliskie sklepiki z pamiątkami, a dotarłszy pod bazylikę obowiązkowo musiałam przejechać się na karuzeli. Sacre-Coeur również widziałyśmy jedynie z zewnątrz, jednak podejrzewam, że skoro tak świetnie prezentuje się z zewnątrz, to w środku będzie równie ładna. Wpisałam więc wnętrze na listę następnego razu. 



Następnie nieco pogubiłyśmy się przy poszukiwaniu muzeum Dalego, jednak po drodze trafiłyśmy na genialny sklepik z akcesoriami z Moulin Rouge. Były pióropusze, buty, spinacze w kształcie wiatraka, biżuteria i sceniczna szminka w kolorze szałowej czerwieni.

www.moulinrougestore.com


Wreszcie udało się dotrzeć do muzeum Dalego, które polecam każdemu. A zwłaszcza osobom, które uważają, że muzea są nudne. To jest równie genialne niczym sam Dali. Po kupieniu biletu wchodzi się do nastrojowych, czarnych pomieszczeń, gdzie z głośników sączy się niepokojąca muzyka. W takiej oprawie rzeźby i szkice Dalego sprawiają niesamowite wrażenie. Można tam stać godzinami i sycić oczy surrealizmem.  Zaopatrzyłam się w sklepie z pamiątkami z muzeum w perfumy Salvador Dali, choć tak naprawdę miałam ochotę na ukradkowe wyniesienie którejś z rzeźb. Muzeum nie jest zbyt duże, jednak jest tam sporo nieznanych prac Dalego, szczególnie interesujące są szkice ilustracji do Alicji w Krainie Czarów. Aż szkoda, że wersji z Jego rysunkami nie można zakupić.






Na koniec dnia na Montmartre powędrowałyśmy w stronę Place des Abesses, gdzie jest jedyna oryginalna stacja metra, w której do stacji schodzi się około 10 minut krętymi schodami. Byłyśmy już dość padnięte, a schody sprawiały wrażenie niekończących się nigdy. 
Skierowałyśmy się do Cafe du Commercei, poleconym również na blogu StyleDigger, pobłądziłyśmy w dzielnicę hinduską, gdzie co drugi sklep był zaopatrzony w totalnie odjechane stroje odświętne dla kobiet.
W końcu udało się nam dotrzeć do restauracji, gdzie zjadłyśmy hamburgera (Siostra) oraz stek z ziemniakami (ja). Było przegenialne jedzenie, zwłaszcza, że byłyśmy już porządnie głodne.

Następny dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie rano, pomimo tego jednak spóźniłyśmy się na metro jadące do Wersalu. Do Wersalu jedzie jedna linia metra (C),która ma kilka kierunków. Jak się jednak okazało, są dwie stacje z których bez problemów można dojść do Chateau. Po 40 minutach jazdy znalazłyśmy się w maleńkim miasteczku (a przynajmniej tak wyglądało), gdzie nieco dalej znajduje się Pałac.
Mam lekkiego hopla na punkcie Wersalu, bardzo mnie interesuje jego historia i życie ludzi, którzy w nim mieszkali.
Jednak choć wiedziałam, że jest to potwornie wielkie to i tak ogrom Chateau mnie przytłoczył. Miałyśmy zakupiony przez internet bilet do ogrodów, gdzie odbywał się Music Fountain Show, co jest zdecydowanie fajnym pomysłem do zobaczenia - jedna z niewielu okazji, aby zobaczyć działające fontanny w Wersalu. Plus do tego muzyka wprowadzająca w klimat pałacowy i człowiek czuje się jakby cofnął się w czasie.
W samym Pałacu nie byłyśmy, ponieważ po zwiedzeniu ogrodów i dojścia pieszo do Grand Trianon ledwo byłyśmy w stanie chodzić, a kolejka do wnętrz wyglądała na co najmniej dwie godziny stania.
Ogrody są piękne, ogromne i bardzo ciekawe, bo można się w nich zgubić i wczesnym rankiem (około 9-10 rano) ilość turystów nie jest tak przytłaczająca.
Przerwę na lunch zrobiłyśmy sobie przy Grand Canal, gdzie o mało nie zjadły nas olbrzymie karpie, które zjadły zeschłą bagietkę przeznaczoną dla kaczek. Niestety, kaczki nie zdążyły podpłynąć i większość zjadły te ogromne ryby.
Najbardziej podobało mi się Sioło Królowej przy Petit Trianon. Choć nie miałam specjalnie dużo siły, żeby zwiedzić całe to mimo wszystko było tam tak urokliwie, że się zmusiłam. Jest tam naprawdę sielankowo, pomimo rozśmieszających mnie sztucznych domków.







Spędziłyśmy w Wersalu cały dzień, a i tak nie zobaczyłyśmy całości. Najfajniejszym pomysłem do poruszania się po ogrodach jest kolejka, która jeździ od Pałacu, przez Grand Canal i Grand Trianon pod Petit Trianon. Koszt biletu to niecałe 4 euro, a jeździć można przez cały dzień.
Wydaje mi się, że bardzo trudne byłoby zwiedzenie i wnętrz Wersalu i ogrodów, zarówno czasowo jak i wysiłkowo. Wnętrza zwiedzę następnym razem, którego już nie potrafię się doczekać.

Nie rozczarowałam się Paryżem, głównie dlatego że starałam się nie nastawiać na nic czy nie oglądałam przed wyjazdem filmów o Paryżu. Na wyjazdach mam również takie podejście, żeby niczemu się nie dziwić, a jedynie chłonąć atmosferę, obserwować ludzi, podziwiać miejsca.

Teraz tylko pozostaje myśleć, co zwiedzamy za rok...

poniedziałek, 30 września 2013

5 days in Paris - Part I.

Euforią nadal żyję, mimo iż od powrotu minęło parę dni. Po prostu tak bardzo chciałabym już tam wrócić, pomimo niezbyt dobrego stanu zdrowia, jakiego się w Paryżu nabawiłam, głównie przez leczenie kanałowe zęba, które odbyło się dwa dni przed wylotem... Ale kto by się przejmował czymkolwiek, chodząc po ogrodach Wersalu czy zwiedzając muzeum Dalego!

Witryna sklepu Fauchon


Ale po kolei :-)

W czwartek rano dotarłyśmy na Balice dwie godziny przed czasem, denerwując się nieco, że kontrola nie przepuści pustej butelki z fitrem do wody (który w Paryżu jest częściowo przydatny, bo większość łazienek miało tylko gorącą wodę) oraz mojej baterii leków od dentysty, w razie gdyby zaczęło koszmarnie boleć. Okazało się, że przepuścili wszystko bez żadnych problemów, więc jeśli ktoś by się zastanawiał, czy można leki na receptę przewozić w bagażu podręcznym to potwierdzam, że można.

Lot trwał krótko, a moim oczom (to była moja pierwsza wizyta w Paryżu, Siostra była tam już drugi raz) ukazało się olbrzymie lotnisko Charles de Gaulle, które wprawiło nas w niemałe zmieszanie, bowiem automaty biletowe na metro przyjmują na lotnisku tylko monety, których wystarczająco mieć nie miałyśmy, szybko jednak odkryłyśmy kasę biletową, a potem już poszło gładko.

Nocowałyśmy w Auberge Internationale des Jeune, które jest blisko stacji metra Bastille, jednak nie polecam tego miejsca na dłużej niż 5 dni - wifi było włączane o 12:30 i wyłączane o 1 w nocy, więc przy śniadaniu, serwowanym od 7 do 9:30 nie było możliwości sprawdzenia trasy i planu dnia, o czym nie zawsze pamiętałyśmy wieczorem dnia poprzedniego. Pokoje są w standardzie hostelu, ale za to bardzo czyste i codziennie sprzątane. Regulamin mówi o ciszy nocnej o 11, a wtedy większość lokatorów zaczyna wieczorne ablucje, więc jeśli ktoś chodzi wcześnie spać, to może się zirytować.
Jako schronisko młodzieżowe podobno mogą tam nocować osoby mające maximum 30 lat, jednak zagadką dla nas pozostaną panie mocno po 40, które również tam nocowały.
Także polecam, ale na krótkie terminy, gdy chce się zaoszczędzić parę euro na noclegach.

Paryskie metro to mieszanina klaustrofobii z zachwytem, każda stacja jest zupełnie inna, niektóre są na powierzchni, a inne tak głęboko pod ziemią, że schodząc po schodach ma się wrażenie wchodzenia do jądra Ziemi.
Nie do końca ogarnęłyśmy bilety na metro, ponieważ kupowane hurtowo w ilości 10 sztuk w cenie 13,5 euro jedne działały półtorej godziny przy wychodzeniu z metra, a nie tylko zmienianiu stacji, a inne już właśnie przy zmianie nie działały. 
Pierwszego wieczoru wybrałyśmy się naturalnie pod Wieżę Eiffela i zachęcam do oglądania jej pod wieczór - jest bajkowo oświetlona i sprawia wrażenie nierzeczywistej, póki się człowiek nie przyjrzy tym metalowym spoiwom czy betonowym podstawom... W sklepiku pod nią nabyłyśmy fantastyczny makaron w kształcie wieży, ponieważ obie jesteśmy maniaczkami kupowania dziwnych pamiątek oraz mamy słabość do makaronu...
Przed wycieczką pod Wieżę poszłyśmy na kolację i udało mi się pokonać życiową awersję do cebuli, dzięki kurczakowi w karcie widniejącemu pod nazwą de Volaille (nie jest to to samo, co w Polsce pod tą nazwą), podanym z sosem z białego wina i właśnie cebuli ugotowanej do miękkości. Było boskie, było wino, było francusko!











Stałam tak parę dobrych minut, aż mnie kark rozbolał.

 



Najbardziej w podróżach lubię oglądać... ludzi. Dziwnie ubranych, ciekawych, ładnych, brzydkich - wszystkich. Lubię sobie wyobrażać ich życiorysy, co właśnie idą robić. Dlatego dobrym miejscem do obserwacji był ogród Tuileries, przez który można przejść do Luwru.
Ponieważ jednak moje kolano nie zniosłoby 5 dni biegania po Paryżu plus wycieczki do Luwru oraz Wersalu to z jedynie lekkim bólem serca zrezygnowałam z obejrzenia Luwru, na rzecz Wersalu, o czym w następnej części relacji.
Niezwykle podoba mi się, że Francuzi korzystają z ogrodów i parków zupełnie inaczej niż Polacy. Uprawiają jogging pod Łukiem Triumfalnym, siedzą nad fontanną, robią pikniki, spotykają się ze znajomymi, słowem - mnóstwo rzeczy robią na powietrzu. Polacy najczęściej korzystają z parków, kiedy w rodzinie są małe dzieci, choć powoli zaczynają być od tego odstępstwa. Jednak jakim SWAGiem jest "biegam w Ogrodach Luksemburskich/Wersalu/pod Luwrem"!


Spontaniczna radość, która objawiała się w ten sposób na myśl o tym, że jestem w Paryżu.


Z Tuileries przeszłyśmy na Rue Royal, czyli dość ekskluzywnej ulicy, z butikami sławnych projektantów, gdzie zakochałyśmy się w spódnicy i płaszczu od Diora, skosztowałyśmy makaroników Laduree (które są przegenialne, zwłaszcza wersja z solonym karmelem, polecam je serdecznie!), przeszłyśmy przez Fauchon i nawet coś w nim zakupiłyśmy (musztarda z płatkami chilli oraz cukierki o smaku creme brulee), a następnie ruszyłyśmy za most.

Najpyszniejsze słodycze, jakie jadłam.


Wspaniałą opcją w Paryżu jest jechanie tam przed ukończeniem 26 lat, ponieważ do tego momentu wstęp po przybytków kultury państwowych jest bezpłatny po okazaniu dowodu osobistego/legitymacji studenckiej/paszportu.
Dzięki temu drugiego dnia nie płaciłam za wstęp do Muzeum d`Orsay, które jest piękne samo w sobie, z racji charakterystycznego budynku, przerobionego z dawnego dworca kolejowego. Samo w sobie jest interesujące dla osób, które uwielbiają impresjonizm. 
Ja osobiście jestem wysoce nieobytą kulturową osobą, ponieważ mój uraz do oglądania miliardów kościołów i muzeów nabyłam już w gimnazjum, z okazji szkolnych wycieczek. I jedyne dreszcze, jakie przeżywam na widok obrazów to te za sprawą Salvadora Dalego, o którym również w następnej części.

Drugi dzień obfitował również w poszukiwania w każdym napotkanym sklepie z pamiątkami różowej, pluszowej Wieży Eiffela, którą udało się zdobyć przy Notre Dame, którego nie zwiedziłyśmy w środku z powodu sporej kolejki i głodu, jaki już odczuwałyśmy.

Nareszcie! Zdobyta pluszowa Wieża!


Udałyśmy się do Ogrodów Luksemburskich, po drodze zahaczając o budkę z crepes, poleconą na blogu StyleDigger, co okazało się strzałem w dziesiątkę, ponieważ pan pomylił się i zamiast naleśnika z nutellą dostałam z kremem kasztanowym, której to pomyłki wcale nie żałowałam, jednak pan był na tyle skruszony, że crepes z szynką i serem dostałyśmy w wersji "na bogato" z sporą ilością sera. Były przepyszne i najadłyśmy się w dwie osoby za niecałe 12 euro, co jest ogromnym plusem jak na Paryż.

Ostatnim przystankiem tego dnia był sklep E.Dehillerin, w którym zaopatrywała się Julia Child i jest to niezwykłe miejsce. Bardzo stare, ciasne, zawalone wielką ilością żeliwnych garnków, rondelków, olbrzymich garów, zdolnych pomieścić człowieka w pozycji kucającej, z wielkim wyborem noży, foremek, (owszem, była jedna w kształcie Wieży Eiffela) oraz przedziwnych przedmiotów, tak potrzebnych w kuchni.
Niestety zdjęcia tego miejsca wyszły zbyt ciemne, więc będziecie pozbawieni widoku mnie zaglądającej do wielkiego garnka.


Ciąg dalszy nastąpi..!

niedziela, 15 września 2013

Paris holds the key to your heart.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie postanowiłam sobie, że chcę pojechać do Paryża. Czy to było jeszcze za czasów oglądania "Anastazji" czy już "Moulin Rouge" lub "Amelii", ale jakoś zawsze mnie tam coś ciągnęło.




Kiedy więc udało mi się nakłonić Siostrę, z którą postanowiłyśmy w zeszłym roku odwiedzać razem co roku jedno miejsce za granicą, żebyśmy w tym roku wybrały się właśnie do stolicy Francji to aż do ubiegłego tygodnia zdawało mi się to tak nierealne, że nie potrafiłam sobie tego uświadomić, że w końcu spełnię to marzenie z dzieciństwa. Choć i teraz trudno mi w to uwierzyć.

W ubiegłym roku byłyśmy w Barcelonie. Jako że jesteśmy osobami, które nie lubią utartych schematów to nie stałyśmy pół dnia w kolejce do Sagrada Famillia, tylko stanęłyśmy naprzeciw niej, napawając się niezwykłym projektem Gaudiego.
Również w Paryżu postanowiłam zrezygnować z wjeżdżania na wieżę Eiffla czy z wizyty w Luwrze (tym razem, następnym razem nie odpuszczę!), za to wybieram się do Wersalu, który zaczarował mnie od pierwszego spojrzenia na zdjęcie. Nie chciałabym żyć w podobnym przepychu, mimo to ma to dla mnie pewien urok.

Chętnie przyjmę porady dotyczące miejsc, które warto zobaczyć i restauracji, które warto odwiedzić! :-) W Paryżu będę pięć dni, a potem obiecuję szczegółową relację i niespodziankę!



wtorek, 27 sierpnia 2013

Poradnik idealnych spodni.

Działo się to jeszcze za czasów szkolnych, kiedy z wolna przychodził moment, w którym wybijała ostatnia godzina mojej jedynej pary spodni.
Tak, jedynej pary. Raz że nie przepadałam za noszeniem spodni (uważając, że moje kształty powinnam zakrywać, a nie podkreślać), a dwa że nigdy nie udało mi się znaleźć więcej niż jednej pary spodni pasującej na mnie.
Ta jedna para służyła mi około pół roku, a potem przecierała się na szwie i koniec. Zakup spodni był koszmarem, w którym razem z Mamą i Siostrą prędzej czy później urządzałyśmy sobie awanturę, głównie sfrustrowane brakiem jakiejkolwiek alternatywy spodniowej w sklepach (a muszę dodać, że każda z nas ma inną figurę).

W momentach desperacji mierzyłam wszystko, od spodni z przeceny za 30 zł po Levisy za 300. Żadne nie uwzględniały posiadania przez kobiety ud czy bioder - większość generalnie była odrobinę powiększonym modelem spodni pasujących idealnie tylko na kobiety noszące rozmiar 34. No więc co ja, nosząca rozmiar 40 mogłam zrobić? Nosić spódnice, ot co.

Pewna zmiana nastąpiła dopiero w zeszłym roku, kiedy pracując w sklepie odzieżowym mogłam po pracy przymierzyć wszelkie modele spodni znajdujących się w sklepie, by móc wiedzieć, że spodnie z rozszerzanymi nogawkami nie są dla mnie, w szwedach wyglądam jak krasnal, a w prostych czuję się ciężko.
I tak oto zaprzeczyłam wszystkim poradnikom do spraw dobrania spodni, które twierdziły, że dla figury w kształcie gruszki zabronione są spodnie zwężane. Fakt faktem, że w wielu tych poradnikach pod nazwą spodni z zwężanymi nogawkami funkcjonują obcisłe rurki, niewiele różniące się od legginsów....
Mimo to udało mi się wreszcie nauczyć, jak bez mierzenia ocenić, które spodnie są dla mnie (udało mi się nawet znaleźć idealne proste spodnie i idealne dzwony), co pozwala zaoszczędzić mnóstwa nerwów i nerwowych drgawek na myśl o zakupie spodni.

Trudno mi stwierdzić, czy wreszcie producenci spodni łaskawie zauważyli, że figura kobieca różni się od męskiej i że z krawieckiego punktu widzenia na damskie spodnie potrzeba większej ilości materiału, czy fakt, że w mojej szafie znajduje się 6 par spodni zawdzięczam sobie.

Kilka porad jak kupować spodnie:
1. Zawsze weź trzy różne rozmiary - ten który nosisz, mniejszy i większy. Nie będziesz musiała wychodzić z przymierzalni po inny rozmiar.
2. Pamiętaj, żeby sprawdzić z czego spodnie są zrobione. Dodatek 5% lycry może sprawić, że spodnie rozciągną się nawet o 2 rozmiary! Lepiej w przypadku takich spodni wziąć te pasujące na styk, bo one rozciągną się po tygodniu do Twojego rozmiaru.
3. Poskacz, usiądź, schyl się - zrób symulację codziennych ruchów w przymierzalni. Oszczędzi Ci to kupienia pary spodni, w której nie możesz siadać.
4. Najczęstszy problem to za długie spodnie - wiele sklepów oferuje skracanie spodni w niższych cenach, niż Twoja krawcowa. (Chyba że masz Mamę potrafiącą skracać spodnie...;-))
5. Obejrzyj się dookoła w spodniach - kształt kieszeni może sprawić, że normalna pupa będzie wyglądać na kilka rozmiarów większą!

P.S. Z moich doświadczeń wynika, że najczęstszym rozmiarem w Polsce jest 38 i 40 i że właśnie te rozmiary najszybciej znikają ze sklepów.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Pismaki.

Jestem zwolenniczką postępu praktycznie w każdej dziedzinie życia, jednak boleję nad prognozami zaniku czytania gazet papierowych.
Bo co to za przyjemność, przewijać scrollem ekran i klikać w tytuły artykułów? Ani się wygodnie nie czyta, ani na oczy zdrowe nie jest, a w dodatku wiele wydań prasy codziennej w internecie jest porażką.

Jak byłam mała to czytywałam 13, Filipinkę (stare numery podbierane Siostrze), zdarzyło się czasem i Bravo, bo fajne rzeczy dodawali... Generalnie należę do osób, które czytają co im wpadnie w ręce. I marzyłam wtedy, że kiedyś będę czytać również gazety dla pań (niekoniecznie Panią Domu)

Zawsze jak gdzieś jadę to zaopatruję się w gazety babskie, bo poziom skupienia w pociągu akurat równa się z tym, jaki potrzebny jest na przeczytanie mikro artykułów czy obejrzenie zdjęć. Nieodmiennie mam nadzieję, że coś mi taka gazeta da, że czymś zainspiruje, czegoś się dowiem. Ale kolejne zestawienia mody jesiennej i pokazanie w nich odkrywczego połączenia koronki z skórą nużą mnie i irytują, zamiast dać inspirację. Płonne też okazują się nadzieje na ciekawe felietony czy wywiady z osobami, które nie twierdzą jak ze sztancy, że są szczęśliwe i wcale się nigdy nie odchudzały (choć ich wygląd świadczy o czym innym)

Na niektóre z tych gazet obraziłam się nieodwołalnie, na przykład na Hot, które jest zbiorem nieumiejętnie wyszopowanych zdjęć i kretyńskich podpisów, a całość w cenie 5 zł.
Nadzieję dał mi za to Glamour niedawno powstałym działem pytań do Wolińskiego, który zdobył moje serce opinia na temat szpilek w kolorze nude. Również felietony Prokopa czytam z przyjemnością. Jednak pozostała część jest dla mnie nie do przyjęcia.
Cosmopolitan za to kupuję raz na jakiś czas, wyłącznie dla poprawienia humoru, bo obszerne artykuły z poradami seksualnymi śmieszą do łez.

Kiedyś fajny poziom miały Wysokie Obcasy, teraz jedynie Wysokie Obcasy Extra dają nadzieję na dobre dziennikarstwo i są nieliczną gazetą, którą czytam z przyjemnością.
Przekrój jest dla mnie zbyt wydumany, ale Newsweek jeszcze daje sobie nieźle radę.

Wczoraj też stwierdziłam, że zaryzykuję i zaopatrzę się w polską wersję Harper`s Bazaar. I powiem szczerze, że dla mnie ta gazeta awansowała do numeru jeden. Znalazłam kilkanaście świetnych inspiracji ubraniowych, bardzo dobre wywiady, a całość jest estetyczna graficznie.I mają przegenialne sesje zdjęciowe, słowem... Polecam!

A Wy, jakie gazety lubicie i jakie czytacie z przyjemnością?


piątek, 2 sierpnia 2013

DIFY część kolejna.

Obawiam się, że moja życiowa karma ma dużo minusów bo co planuję wcielić któryś plan w życie to pogoda mi na to nie pozwala.
Dlatego tym razem pomysł jest na to, co można robić w każdą pogodę, czyli... szycie!

Może i artystyczna ze mnie dusza i mam sto pomysłów na minutę, ale ich realizacja zwykle kończy się zniechęceniem albo wykończeniem naprędce i bylejak.
Stąd też pewnie zalegają mi w szafie ubrania, które nadają się do przerobienia/wyszycia. Równie dużo mam kolczyków, w których wystarczy tylko zrobić milion rzeczy, żeby znów były dobre.
Ale,ale, któż nie ma takich rzeczy? Więc zamiast załamywać się w kącie i chlipać nad swoim nieogarnięciem w tym tygodniu mam zamiar zdecydować, czy przerabiam zalegającą 3 lata spódnicę, którą poplamiłam klejem cyjanoakrylowym, czy jednak ląduje w koszu. Nie będzie zmiłowania, będą tylko dwa wyjścia.

A Wy, co trzymacie w szafach do przerobienia? :-)


Źródło: http://www.flickr.com/







sobota, 20 lipca 2013

Less is more - przepis na tagliatelle.

Tak naprawdę tytułowe hasło to moje motto życiowe. Przy całym moim uwielbieniu dla kiczu i świecidełek wybieram jeden mocny akcent. Taką samą zasadą kieruję się właściwie we wszystkim, prócz kostiumów tanecznych ;-) Nie znaczy to jednak, że wybieram nudne rzeczy! Nie lubię się stroić za bardzo i stawiam zawsze na coś co ma być motywem przewodnim.

Najbardziej lubię też tak właśnie gotować. Wiele razy przekonałam się, że przepis na trzy godziny przygotowań i kolejne trzy robienia zazwyczaj kończy się klapą. Być może prawdopodobieństwo zawalenia czegoś wtedy wzrasta...

Ostatnio najchętniej jadłabym makaron. Ciągle czytam nowe przepisy i ten właśnie narodził się z inspiracji nimi.


Tagliatelle z kurkami i szynką parmeńską

Przepis na 4 osoby
1 opakowanie szynki parmeńskiej (około 6 plastrów powinno wystarczyć)
1 paczka makaronu tagliatelle
20 dkg kurek
1 śmietanka 30%
1 mała cebula
1 łyżka masła
gałka muszkatołowa, sól, pieprz


W garnku gotujemy makaron. Na patelni rozpuszczamy masło, podsmażamy drobno posiekaną cebulę. Jak stanie się złota dodajemy kurki, opłukane i pokrojone również drobno. Podsmażamy na mocnym ogniu, aż kurki zmiękną, wtedy dodajemy przyprawy. Osobno podsmażamy delikatnie szynkę parmeńską (1 plaster zostawiamy!), aż zacznie przyjemnie pachnieć i skwierczeć. Dodajemy do kurek z cebulą, zalewamy śmietanką i przez 20 minut dusimy, często mieszając (jeśli śmietanka zgęstnieje za mocno, można rozcieńczyć odrobiną mleka). Odcedzamy makaron, mieszamy go w garnku z sosem, nakładamy na talerze. Ocalały plaster szynki rwiemy na paski i ozdabiamy. Opcjonalnie można dodać natki pietruszki.

Smaczego! I pamiętajcie - mało dobrych składników często gwarantuje wspaniały smak!

czwartek, 4 lipca 2013

Kuchnia od kuchni, czyli jak nauczyć się gotować.

Źródło:thechive.com
Ostatnio koleżanka spytała mnie, gdzie nauczyłam się gotować.

I powiem szczerze - sama się nauczyłam! Niektóre rzeczy podpatrzyłam od Mamy, parę od Taty, a część od Babci.
Ale zdecydowana większość to po prostu moje własne pomysły, eksperymenty i spora wiedza teoretyczna. Trochę konsultacji z Siostrą, godziny programów o gotowaniu (najlepsze źródło pomocnych sztuczek), miliony przeczytanych menu...

Generalnie - co można zrobić, jak się jest zupełnie zielonym w kuchni?

Na pewno zacząć od najprostszych potraw. Jeśli jako początkujący zdecydujesz się na gotowanie homarów i luzowanie kaczki to przygotuj się na niepowodzenie. Zacznij od wymyślenia własnego przepisu na najlepszą jajecznicę, na zrobienie makaronu z sosem czy upieczenie kurczaka.

Zanim coś zrobisz przeczytaj pięć przepisów na to samo danie. Poddaj przepis logicznej próbie (kiedyś znalazłam przepis na spaghetti carbonarę z sosem z 5 jajek) i nie bój się eksperymentów! Jestem zwolenniczką kuchni fusion, bo zrobienie czegoś idealnie tak, jak wymaga przepis to żadna frajda. Naraża to czasem na niepowodzenie, ale to najlepszy sposób, żeby znaleźć swoje smaki.

Nie bój się tworzyć własnych kompozycji z tego co masz pod ręką. Moje doświadczenie mówi, że najsmaczniejsze posiłki można stworzyć z tego co akurat jest w lodówce, nie trzeba od razu biec do sklepu na zakupy.

Stwórz listę tego, co niezbędne Ci w kuchni. Uwielbiasz makaron? Kupuj zawsze dodatkową paczkę, makarony mają długie daty przydatności i są świetnym rozwiązaniem na szybki obiad. Kilka składników, które zawsze masz w kuchni pozwolą Ci wyczarować świetny obiad.

Czytaj! Kocham czytać przepisy, książki kucharskie, a nawet uwielbiam przeglądać menu w każdej knajpie, w której jestem. Dzięki temu nie dość, że wiem co ciekawego ma do zaoferowania restauracja to jeszcze można się zainspirować połączeniem smaków.

Ostatni mój eksperyment (dobra, pomysł mojego Taty, ale i tak muszę się nim podzielić) to panierowany camembert podany z ananasowym dżemem. Przepyszne połączenie, dużo lepsze według mnie niż oklepana żurawina! Pozwalam na ściąganie od nas tego pomysłu, nie pożałujecie :-)

A jeśli macie wątpliwości warto również pytać innych, bardziej doświadczonych w gotowaniu osób o poradę. Ja jestem niezdolna do zapamiętania przepisu na beszamel i za każdym razem dzwonię w tej sprawie do Siostry... ;-)

środa, 26 czerwca 2013

Wygląd totalny - DIFY tydzień 1.

Kiedyś byłam wielką fanką ubierania się w jednej tonacji kolorystycznej. Wszystko musiało pasować do wszystkiego, paznokcie do torebki, a torebka do kolczyków i tak dalej... Oczywiście wymyśliłam to before it was cool, bo tradycyjnie zdarza mi się, że coś wymyślę, nim wszyscy dookoła to wymyślą. Dlatego total look dopiero niedawno wrócił na salony.

Teraz zdecydowanie staram się odchodzić od ubierania się w tej samej kolorystyce od stóp do głów, bo raz że to nudne, a dwa - musiałabym mieć z każdego koloru zestaw wszystkiego. Już i tak szafa mi się nie domyka, więc po cóż robić sobie więcej roboty z prasowaniem?

Dlatego w tym tygodniu będę nosić rzeczy, które pozornie nie będą do siebie pasować. Na przekór pogodzie, która znów jest szara. Dlatego chcę ją zmotywować do poprawy i dać dobry przykład!
Dlatego będzie szał kolorów (moje ulubione połączenia to czerwień z kobaltem, róż z zielenią, ale postanowiłam zerwać także z zupełną niechęcią do żółtego i zestawić go z fioletem). Będzie też mieszanie stylów, co już próbuję powoli robić od jakiegoś czasu, ale póki co ostrożnie. Pojawi się również zestawienie faktur i tkanin.

Zapowiadam także już powoli, że po weekendzie pojawi się nowość na blogu i nareszcie zaczniemy skręcać w konkretną stronę :-)

DO IT FOR YOURSELF czas zacząć już dziś :-) Jakie są więc Wasze pomysły na zrobienie czegoś niezwykłego z własnym wyglądem?


piątek, 21 czerwca 2013

Być jak Wonder Woman.


Źródlo: blogs.nottingham.ac.uk
Jako dziecko lat 90, wychowane przypadkiem na dużych ilościach Batmana, Sailor Moon, SpiderMana i Super Mana mam ogromny sentyment do komiksów z superbohaterami. Do teraz uwielbiam filmy z Batmanem (nie tylko te nowe), Iron Mana czy Hulka.

Stąd pewnie też moje zamiłowanie do ubrań z znakami bohaterów. Nawet oglądając teledysk do "Thrift Shop" przez większość czasu myślałam o tym, że chcę taki kombinezon, jaki ma Macklemore (zdjęcie z prawej)




Póki co zdobyłam tylko t-shirt z Batmanem (oczywiście stara wersja logo, bom i ja już nie młoda jak nowe części), ale specjalnie dla Was znalazłam kilka super rzeczy.

Niestety, takiej nie mam, ale pragnęłabym zdecydowanie.
Zdjęcie: www.teesforall.com


Zdjęcie: www.craziestgadgets.com


Jako maniaczka butów wzięłabym wszystkieee....
Zdjęcie: www.shoesofprey.com  
Strój nocny, w razie nagłego wezwania WonderWoman.
Zdjęcie: www.polyvore.com


Najchętniej to bym taką  ubierała na imprezy, gdyby to kółko było fluorescencyjne :-D
Zdjęcie: www.ladiesgadgets.com








wtorek, 18 czerwca 2013

Do It For Yourself!

Hurra, hurra! Pierwszy projekt na tym blogu, wokół którego krążyły moje myśli od dość dawna, ale nie były sprecyzowane, że to właśnie ma być w takiej formie.

O co właściwie chodzi?

DIFY jest projektem w zasadzie bezterminowym, bo sami ustalamy, ile chcemy go realizować. Jest dla każdego, kto czuje da mu to motywację do... no właśnie, do czego.
Uczestnicy DIFY robią coś dla swojego stylu raz w tygodniu. Jest to szeroko rozumiane pojęcie, bo może to być zdobycie się na odwagę, aby wyjść w kapeluszu do ludzi, może to być kupienie bluzki w totalnie nieswoim kolorze, w którym jednak jest nam do twarzy, może to być eksperyment z mocną szminką na dzień, obcięcie spodni i zrobienie z nich głównej gwiazdy naszej garderoby... Możliwości są wielkie, chodzi tylko o rozwój swojego stylu!



Ja także będę robiła coś dla swojego stylu i będę efekty umieszczała na blogu w każdy wtorek, pojawią się także zdjęcia, a Wy możecie dzielić się swoimi osiągnięciami w komentarzach, swoich blogach oraz na Facebooku.

Zasady przystąpienia:
1. Opublikuj na portalu społecznościowym link do owej notki lub do wydarzenia na Facebooku.
2. Co tydzień opisuj swoje dokonanie, w komentarzach moich notek lub na portalu społecznościowym, na swoim blogu (może być częścią innej notki) z podaniem linku do projektu DIFY lub z powyższym obrazkiem.


wtorek, 11 czerwca 2013

Teoria Księcia z Bajki.

Wiadomo, że Fiona wzgardziła swym Księciem z Bajki, jednak okolicznością łagodzącą był ślub z innym. Dla nas jednak nie ma okoliczności łagodzących. 

Źródło: http://images.wikia.com


Już wyjaśniam.

Jest sobie piękny słoneczny poranek (nie jak teraz, kiedy pada jak wściekłe, ale w bliżej nieokreślonej przyszłości), kobieta wstaje i przygotowuje posiłek. Nagle okazuje się, że zabrakło mleka do kawy. Niewiele myśląc, zarzuca na rozwleczoną piżamę bluzę/kurtkę, zakłada klapki i leci do osiedlowego po brakujący artykuł.
Jest nieumalowana, rozczochrana, ma błędny jeszcze wzrok, piżamę w króliczki i generalnie wygląda tak, jak kobieta wygląda zazwyczaj w leniwy poranek, w który nie planowała wyjścia z domu jeszcze przez długie godziny.
W duchu modli się, by nikogo nie spotkać na swej drodze. O ironio, ZAWSZE wtedy trafia na zabójczo przystojnego mężczyznę, którego najchętniej zmierzyłaby chłodnym wzrokiem, jednocześnie uśmiechając się przyzwalająco i koniec końców łaskawie zgodziłaby się podzielić z nim swym numerem telefonu....
Ale niestety. Jej wygląd absolutnie nie pozwala na owe zachowanie, więc jedyne co pozostaje to zarumienić się, uciec wzrokiem i schronić się w sklepie, odprowadzając stamtąd bolesnym wzrokiem Zabójczego.

Jest to całkowicie potwierdzona teoria, że im gorzej się wygląda tym częściej spotyka się kogoś, kto nam się podoba. 
Stąd mój apel do kobiet - nie wychodźcie z domu w dresie (chyba że idziecie biegać), crocsach, z tłustymi włosami czy w nieświeżych ubraniach. Są pewne sytuacje, kiedy jest Ci obojętnym Twój wygląd, ale wbrew pozorom, takie podejście działa tylko gorzej na samopoczucie! Filmowa zasada, żeby wyglądać perfekcyjnie, gdy właśnie rzucił Cię facet się sprawdza! :-)

P.S. Właśnie zdałam sobie sprawę, że Prince Charming z "Shreka" wygląda jak animowana wersja Jaimiego z "Gry o Tron"... Przypadek? Nie sądzę!

czwartek, 6 czerwca 2013

Rzeczy, które szczęścia nie dają...

... a przynajmniej nie dają mnie. Rzeczy, bez których moje życie jest takie jakie chcę i nie mam takowych pragnień czy celów.

Iphone
Mam smartfona, owszem. Ale nawet ciężko mi sobie wyobrazić, że miałabym mieć Iphone`a. Śmieję się nawet, że gdybym jakiegoś wygrała w konkursie czy ktoś by mi podarował w ramach sponsoringu (o słodka wyobraźnio) to sprzedałabym go i kupiła telefon z systemem Android. Zwłaszcza, że kwestia naprawy Iphone`a to najczęściej jego wymiana na nowy.

Kilka(naście...) par szpilek
Zdecydowanie nie jestem dziewczyną, która uwielbia szpilki. Są dla mnie zbyt chybotliwe, wolę mocny i stabilny obcas. Nie tylko z powodów zdrowotnych, ale również ze względu na estetykę. Być może kiedyś nauczę się chodzić na szpilkach, ale obecnie mam wrażenie, że wyglądam w tym jak kaczka i mam tylko jedną parę na specjalne okazje.

Kopertówki
Jestem nieprzystosowana do posiadania małej torebki. Ilość rzeczy, które są dla mnie obowiązkowe w torebce jest tak duża, że zwyczajnie nie zmieściłaby się w kopertówce. Portfel, słuchawki do telefonu, klucze, kalendarz, woda, kosmetyczka... Nawet wychodząc gdzieś wieczorem nie lubię brać małej torebki i rzadko się to udaje...

Designerskie ciuchy
Jedyna naprawdę markowa rzecz w mojej szafie to upolowana niegdyś przez moją Mamę w outlecie marynarka Armaniego. Nie twierdzę, że rzeczy z metką są dobre albo złe - dla mnie są najzwyczajniej obojętne. Nie przykładam do tego wagi, dla mnie ciuch ma spełniać moje wymogi ceny i jakości, albo może jakości w stosunku do ceny (dlatego nie robię zakupów w popularnym sklepie na Z...). Faktem jednak jest, że materiał marynarki ma niezwykłą, szorstką fakturę i faktycznie jest świetnie skrojona.

Telewizor
Obecnie mieszkam z rodzicami, więc nie twierdzę, że nie oglądam w ogóle. Ale dotąd, mieszkając dwa lata w wynajmowanych mieszkaniach telewizję oglądałam tylko w jednym i to podczas rozgrywek Euro (wczułam się nawet w tą piłkę nożną). Nie mam zamiaru mieć telewizora w mieszkaniu, a na pewno nie będzie to moim priorytetowym zakupem.

Kolor żółty
Chyba mój najmniej lubiany kolor. W swoim otoczeniu żółty to mam chyba tylko tusz do rzęs. W szafie nie mam ani jednej żółtej rzeczy. Mogłabym przeżyć bladożółty w dodatkach, ale nic poza tym. Podobnie nie przepadam za kultowym łososiowym czy neonowym pomarańczem.




wtorek, 28 maja 2013

Leftovers, czyli co zrobić z resztkami.

(Musiałam tytuł z angielska, bo bardzo mi się podoba brzmienie tego słowa :-))

Dziś będzie o resztkach. Każdy z nas ma na pewno problem z gotowaniem na dokładną ilość osób, jaka je posiłek. Dla mnie to szczególny problem, bo jem w różnych konfiguracjach (czasem sama, czasem gotuję dwóch osób, czterech osób lub pięć osób). Do tego dochodzą jeszcze przyjęcia, na które trzeba też wstrzelić się w liczbę gości.
Nauczeni polską gościnnością robimy wszystko na zapas, by nikomu nie zabrakło. Problem pojawia się rankiem, kiedy zostają stosy nieruszonych potraw.

Pozostaje wtedy pytanie, co można z takimi resztkami zrobić. Poniżej kilka przykładów moich sposobów, jeśli znacie na inne potrawy fajne pomysły to piszcie w komentarzach :-)

Co zrobić z...

Resztkami mięsa:
Nawet jeśli to mięsko w panierce to można pokroić drobno, ugotować ryż, dodać ser, dowolnych warzyw, wszystko zapiec i mamy potrawkę a la risotto. Można też skrojone kawałki wrzucić na patelnię i zrobić sos śmietanowy, pomidorowy, serowy (tak naprawdę każdy jaki Wam przyjdzie do głowy i jaki Wam pasuje do danego mięsa) i zjeść całość z makaronem.

Mięsem z rosołu:
Ja osobiście jem solo, bo uwielbiam ten smak, ale również można dodać do wszelkich zapiekanek czy dań jednogarnkowych, będzie fajne również do sałatki.

Resztkami ziemniaków:
Przysmażyć na patelni, pokrojone w plasterki. Można dodać warzyw (świetnie nadaje się papryka, pieczarki, ciecierzyca), ziół lub po prostu solo z cebulką. Jeśli jest ich za mało na posiłek to można dogotować kilka i zrobić puree na ostro. 
Można też zrobić kopytka lub sałatkę ziemniaczaną z ogórkiem kiszonym i majonezem.

Resztkami makaronu:
Nigdy nie udało mi się ugotować makaronu idealnie na ilość osób, także albo go podsmażam z jakąś szynką na kolację, jem z cukrem, ewentualnie gdy zostanie sos do niego to mieszam i zamrażam w pudełku plastikowym.

Resztkami chleba:
Ja osobiście robię grzanki z podsuszonego chleba, jeśli całkiem skamienieje to trę na bułkę tartą. Kiedyś widziałam jak Nigella robi zapiekankę z czerstwego chleba, niestety nie pamiętam, co dokładnie z nim zrobiła.

Resztką wina:
Internet wpadł na pomysł wlania go w pudełko na kostki lodu i zamrożenie. Genialne w swej prostocie, bo często szkoda mi otwierać całej butelki wina, kiedy potrzebuję szklanki do sosu. 

Plus niezbyt zdrowo, ale podobno smacznie...
... po pieczeniu kurczaka zostaje w naczyniu sporo tłuszczu, który potem zastyga. Mój Rodziciel twierdzi, że taki tłuszcz jest genialny jako zastępstwo masła do chleba.... :-)))




czwartek, 23 maja 2013

Naturalna zawiść.

Przeraziła mnie wczoraj sytuacja jaka zaistniała wobec tekstu Sandry Borowieckiej w "Wysokich Obcasach".
Choć nie, bardziej przeraziły mnie komentarze. Przejrzałam ich trochę i naprawdę zdecydowana większość uważa, że 24-letnia osoba sobie za dużo wyobraża, chcąc zarabiać więcej niż 1200 zł brutto.

Nie uważam, że w życiu cokolwiek mi się należy. Nie oczekiwałam nigdy, że po skończeniu szkoły otworzą się przede mną wszystkie wrota świata wysokich zarobków. Ba, ja nawet nie oczekuję wysokich zarobków, które miałyby mi zapewnić dom z basenem i trzy samochody. Mam w życiu inne priorytety i nie chcę zagarniać forsy, byle ją mieć.
I znajdując jedną, drugą czy trzecią pracę godziłam się na pracowanie na pół etatu czy za pensję podstawową. Bo uważałam, że moje umiejętności oraz doświadczenie nie dają na razie szans na nic więcej.

Faktem, który uważam za upokarzający jest to, że w Polsce wielu pracodawców uważa, że umowa o pracę i 1200 brutto to ogromna łaska i że młodzi powinni na kolana padać przed takimi szansami. I zamieszczają oferty z pracą dla sekretarek, warunek to maximum 18 lat i 10 lat doświadczenia. Takie kwiatki zdarzało mi się znaleźć. 
I nie wiem, czy jest to żart czy jakaś tragikomedia, że praca staje się dla ludzi powodem do frustracji, że sięgają się każdego możliwego zajęcia, byle móc zarobić na mieszkanie i jedzenie. Bo taka pensja nie starcza nawet na odłożenie pieniędzy. Często nawet musimy korzystać z pomocy rodziców, co też nie jest zadowalające.

Być może jesteśmy pokoleniem straconym przez nasze nadzieje na lepszą przyszłość. Być może nie potrafimy doceniać tego co mamy. Ale pędzący dookoła nas świat, gdzie w państwach ościennych mamy przykłady znajomych czy rodzin, które nie wypruwają sobie flaków i żyją godnie sprawia, że mamy swoje aspiracje. 

W mojej opinii pani Borowiecka nie zachowała się z klasą. Świadczy o tym choćby tekst przesłany z błędami ortograficznymi (chyba że to wina znanej i lubianej redakcji GW) lub niegrzeczna odpowiedź na propozycję pana Kurasińskiego. Z jednej strony rozumiem Jej frustrację, bo sama, szukając kolejnej połówki etatu mam dość i myślę tylko o tym, że gdzieś indziej byłoby łatwiej. A przynajmniej taką mam nadzieję. 
Z drugiej strony rozumiem komentujących Jej tekst - nie jest tak że wszystko się nam należy, bo jesteśmy młodzi. 

Przeraża mnie jednak ta ogromna ilość zawiści, jadu, jaki bije z każdej strony w dziewczynę, która odważyła się być głosem swoich rówieśników. I powiedziała głośno, że nie podoba się Jej to, co się tutaj dzieje. I pod tym również ja się podpisuję. 

wtorek, 14 maja 2013

Must have.

Postanowiłam się podzielić moimi "must have", za którymi obecnie szaleję i w każdym sklepie ich szukam. Z jednej strony dlatego, że może dzięki temu o czymś nie zapomnę, a z drugiej - bo jestem ciekawa, czy znów przewidzę trendy na następne sezony ;-))


1. Bermudy dżinsowe.
Zdjęcie: H&M
Klasyczne, uniwersalne krótkie spodnie, których nie posiadam właściwie od zawsze - dotychczas wolałam chodzić w sukienkach latem, jednak w zeszłym roku doceniłam wygodę posiadania takich.


2. Kardigan.

Zdjęcie: H&M

Koniecznie w kolorze fioletowym i być może również drugi, bardziej neutralny. Swetrów również nie posiadam prawie w ogóle, natomiast tych zapinanych nie mam ani jednej sztuki. Wolę chodzić w marynarkach, ale ostatnio postanowiłam, że powinnam eksperymentować również z fasonami.

3. Zielone kolczyki

Zdjęcie: Pinterest
Będą super wyglądać do kardiganu, jak i do miliona innych rzeczy, które już mam. Jednak po ostatnim przejrzeniu mojej kolekcji kolczyków stwierdziłam, że jedna para w zieleni to zdecydowanie za mało jak na mnie. 

Nadal się trzymam mojego embargo na niebieski, więc powstrzymuję się przed kupowaniem wszystkiego, co chabrowe lub turkusowe. Wymarzyłam sobie również kapelusz i trencz, jednak takich jakie chcę to nigdzie nie ma... Wy też tak macie?


piątek, 10 maja 2013

Sama chemia i ekologia.

Jestem uczulona na uproszczony zwrot, że "wszystko jest teraz z chemią". Nawet ja, która jest ignorantem chemicznym, wiem, że sam człowiek jest chodzącym procesem chemicznym i nawet woda to chemia!

Niestety. Tak często spotykam się z tym tekstem, że rzucam się z zębami na osobę, która takowy głosi. Czy jest tak trudno powiedzieć, że produkt nie ma zbędnych barwników i konserwantów? Bo przecież tego głównie się boimy w dzisiejszych czasach. Od tego próbujemy uchronić nasze dzieci i nas samych.

Można sobie narzekać, jak to drzewiej było i jak nasze babcie chodziły po polach zbierać szczaw, jak robiły kompoty z przeróżnych owoców, jak dodawały ziemniaków do chleba, by bardziej zapychał żołądek... Przykładów można wymieniać nieskończone ilości.
Bardzo fajnie jest móc pozwolić sobie w dzisiejszych czasach na bieganie na pola po szczaw i spędzanie dni nad plewieniem warzywnika, tylko bądźmy sobie szczerzy, sami przed sobą - czy naprawdę jest to łatwiejsze niż znalezienie we własnym mieście targu z warzywami od rolnika i kupowanie tam dwa razy w tygodniu?
Moi rodzice mają własny warzywnik. Roboty jest przy tym sporo, sporo też satysfakcji. Jednak gdybyśmy chcieli hodować wszystkie warzywa i owoce to musielibyśmy mieć warzywnik wielkości małego boiska. Sporą część zakupów rodzice robią po prostu na targu, gdzie mają sprawdzonych przez lata rolników.
 Ja mieszkając sama starałam się kupować warzywa w mniejszych sklepach lub właśnie na targu, a nie w dużych marketach.

Uważam jednak, że w obecnych czasach nie da się uniknąć kupowania w supermarketach. Nie będę przecież siać pszenicy w ogródku, żeby sama sobie robić chleb. Wolę znaleźć niewielką piekarnię z smacznym chlebem i tam kupować. Nie wyhoduję pomarańczy na własny sok, tylko przeczytam skład soku sklepowego i sprawdzę, czy w ogóle zawiera owoce, czy po prostu jest to aromat z wodą.


Każdy z nas ma wybór, jak chce jeść. Czy łatwiej jest robić wszystkie zakupy w popularnym dyskoncie, czy przejść się zamiast tego po kilku sklepach i skompletować menu na cały tydzień.
Można kupić sos w proszku, a można zrobić go samemu. Można ugotować samemu rosół lub zrobić w kilka minut wywar z kostki.

Warto zebrać sobie kilka zasad własnego odżywiania i według nich się kierować, z czasem zwiększając ich ilość. Przedstawię Wam moje własne założenia, być może ktoś się tym zainspiruje :-) Założenia stosuję gdy sama decyduję o swoim menu, więc na razie część wisi na kołeczku i czeka na powrót.

1. Raz na tydzień robię wielki gar rosołu, który porcjuję i mrożę. Taki wywar wzbogaca każdą zupę i jest szybszy do rozmrożenia, niż do zrobienia każdego dnia na nowo.
2. Staram się zawsze mieć w domu podstawowe składniki oraz kilka zamrożonych produktów na czarną godzinę.
3. Robię plan menu tygodniowego i koniecznie listę zakupów przed wyjściem do sklepu.
4. Czytam zawsze skład produktu i wybieram te, które mają najkrótsze listy.

A jakie są Wasze zasady?

środa, 1 maja 2013

Drób majowy.

Kiedyś, dawno temu, miałam okres wegetariański w swoim życiu. Nie jadłam mięsa w ogóle jakiś rok, potem powoli zaczęłam jeść drób i tak już zostało. Wtedy wykształciła się mojemu żołądkowi nietolerancja kompletna wieprzowiny i częściowa wołowiny. To powoduje, że tak naprawdę najczęściej jem kurczaka i indyka, okazjonalnie kaczkę. Unikam jedzenia mięsa wieprzowego, na wołowinę czasem sobie pozwalam.

Musiałam wymyślić sporo własnych kombinacji posiłków na podstawie kurczaka, coby się tak nie znudziło. Także dziś podzielę się przepisem przeze mnie odtworzonym na podstawie wspomnienia o przepysznym daniu, jakie miałam okazję jeść w czasie szkolnej wymiany polsko-ukraińskiej. Ponieważ dostałam odpowiedź po rosyjsku na pytanie o przepis, a że rosyjskiego nie rozumiem ni w ząb, to musiałam zaimprowizować po przyjeździe do domu. Udało się odtworzyć coś bardzo podobnego, nadal eksperymentuję, by zrobić dokładnie to samo :-)
Przepis jest banalnie prosty, za to w smaku genialny. Moja rodzina zawsze mówi, że na obiad mam zrobić Ukrainę ;-))

Kurczak "Ukraina"

Składniki na 4 porcje:
500 g piersi z kurczaka
małe opakowanie gęstej śmietany
400 g makaronu świderki
przyprawy: gałka muszkatołowa, odrobina curry, papryka, sól i pieprz, bazylia
dwa ząbki czosnku i łyżeczka oliwy
szklanka rosołu


Rozgrzewamy patelnię/garnek na kurczaka, polewamy ją oliwą, wrzucamy ząbki czosnku. Czekamy aż się odrobinę przyrumienią, jak zacznie się roznosić przyjemny zapach to zdejmujemy ząbki z patelni. Wrzucamy pokrojonego w kostkę kurczaka, posypujemy go gałką muszkatołową, curry, papryką, solą i pieprzem, wszystko według własnego uznania. Podsmażamy go 15 minut.
Makaron gotujemy al dente.
Kurczaka podlewamy połową szklanki rosołu i dusimy kolejne 15 minut, następnie znów dolewamy rosołu i znów dusimy. Następnie zdejmujemy patelnię z ognia, dodajemy śmietany, cały czas mieszając i powoli podgrzewamy. 
Podajemy z makaronem, posypane odrobiną bazylii, najlepiej świeżej.


poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Długa Ziemia.

W ramach mojego ostatniego odkrycia chcę się podzielić moimi przemyśleniami na temat nowej książki współpisanej przez Terry`ego Pratchetta.
Samego Pratchetta uwielbiam w dawkach hurtowych. I z racji tego, że często czytam te same książki kilka razy to właśnie Pratchett jest dla mnie numerem jeden wśród autorów, bowiem jego książki są jak kopalnia złota. Z każdym nowym przeczytaniem, kiedy staję się bardziej obyta kulturowo, odkrywam coś nowego, co jest w dodatku genialne w swej prostocie i często spać nie mogę, zastanawiając się czemu Absolut nie obdarzył mnie podobnym geniuszem ;-)

Jedna z nowszych książek, dorwana zupełnie przez przypadek, a trafiona w dziesiątkę to właśnie "Długa Ziemia", którą Pratchett pisał wraz z Stephenem Baxterem, znanym brytyjskim autorem książek science-fiction.
W pierwszej chwili jakoś nie byłam przekonana do kupienia książki, nie przepadam za SF, zdecydowanie bardziej przemawia do mnie przeszłość niż przyszłość. Jednak postanowiłam zaryzykować i opłaciło się.

Akcja książki to splot wydarzeń opisany z różnych punktów widzenia, głównie oczami Joshuy Valiente, który jest naturalnym przekraczającym.
A co to takiego, owe przekraczanie? Wszystko zaczyna się od naukowca, który opracował urządzenie zwane krokerem, składające się z przełącznika i obwodów prowadzących do ziemniaka. Tak, dobrze przeczytaliście, ziemniaka.
Posiadanie takiego urządzenia pozwala na przekraczanie alternatywnych wersji Ziemi, które różnią się od siebie nieznacznie i jest ich niezliczona ilość. Wszystkie tak naprawdę nie są zamieszkane przez ludzi.

Powoduje to oczywiście ogromny chaos, rządy boją się zamachów, ludzie porzucają pracę i przenoszą się na inne ziemie, upada gospodarka, policja nie radzi sobie z zapanowaniem porządku... I tak dalej,resztę doczytajcie sami. 

Zdecydowanie mocnym plusem tej książki jest właśnie pokazanie społeczeństwa rozwiniętego ekonomicznie, które porzuca wszystko i wraca do korzeni, ponieważ żadna siła nie potrafi przenieść między ziemiami żelaza. Ludzie muszą nauczyć się znów tego, o czym dawno zapomnieli - jak polować, jak rozpalać ognisko,jak wydoić krowę... Teoretycznie każdy z nas uważa, że da sobie radę w takich warunkach, jednak to właśnie powoduje u bohaterów pewnego rodzaju fascynację tym, co znają tylko z opowieści lub telewizji, że niejako zmuszeni są do zmierzenia się z tym w rzeczywistym świecie.

Mechanizmy działania stada są pokazane w książce tak naprawdę w kilku sytuacjach, jednak uderzają w czytelnika i powodują, że zaczynamy się zastanawiać "co by było gdyby...". Wnioski potrafią być pesymistyczne, jednak być może takie pojednanie się z naturą to coś, co dzisiejszemu światu potrzebne.

Nie ma tutaj typowego Pratchettowskiego absurdalnego humoru (prócz ziemniaka), bardzo ciekawie zbudowana jest także postać sztucznej inteligencji, która wędruje wraz z Joshuą po światach. Jest to inkarnacja tybetańskiego mechanika, który jest współwłaścicielem największej korporacji na świecie w roku 2030.

Książkę można pochłonąć w kilka dni, ja jednak celowo dawkowałam sobie przyjemność czytania jej po trochę.
Słabym punktem natomiast jest niezwykle kulawe zakończenie. Po takich rewelacjach na początku książki czytelnik spodziewa się fajerwerków na koniec, natomiast zakończenie mnie rozczarowało. Jest urwane w połowie, bez nadziei na następną część.

Mimo wszystko polecam nie tylko fanom Pratchetta :-)

wtorek, 23 kwietnia 2013

Indyjskie inspiracje.


W ramach przymusowego dnia wolnego w pracy podzielę się z Wami moimi własnymi przepisami na kurczaka po indyjsku oraz na ziemniaki z ciecierzycą i curry. Obydwa przepisy stworzone przypadkiem, z tego co akurat było pod ręką.

Kurczak po indyjsku

Jedyną jego komplikacją jest zdobycie mieszanki przypraw garam masala, reszta składników do kupienia w każdym sklepie.

Składniki (na 4 osoby):
500 g fileta z kurczaka
4 ząbki czosnku
pół czerwonej cebuli
łyżeczka ghee lub masła
łyżka przecieru pomidorowego
łyżeczka garam masala
400 g ryżu jaśminowego
4 łyżki jogurtu
dla amatorów ostrych smaków można dodać pół ostrej papryczki


Na patelnię dajemy masło, czekamy aż zacznie skwierczeć. Czosnek i cebulę  siekamy bardzo drobno i wrzucamy na masło, podsmażamy na małym ogniu, aż delikatnie zbrązowieje. Do tego dodajemy garam masalę (opcjonalnie także papryczkę), wrzucamy kurczaka pokrojonego w dowolne kawałki (paski lub kosteczkę), podkręcamy ogień i obsmażamy kurczaka. Następnie dolewamy odrobinę ciepłej wody i proceder ten powtarzamy kilka razy, kiedy woda trochę odparuje. Jeśli jest potrzeba to zagęszczamy sos łyżką wody. Ponieważ sos ma niezachęcający kolor to dodajemy przecier pomidorowy dla koloru. Ryż gotujemy w lekko osolonej wodzie aż do miękkości.
Przed podaniem można zrobić kleks z jogurtu na sosie :-)

Ziemniaki z ciecierzycą i curry

Dorwałam ciecierzycę w puszce, także nic z nią nie robiłam, prócz odsączenia. Danie jest niezwykle sycące i nadaje się także jako urozmaicenie obiadu, a nie tylko osobna potrawa.


Składniki (dla 4 osób):

8 średnich ziemniaków, obranych i ugotowanych
1 puszka ciecierzycy
2 łyżki curry
1 łyżka papryki mielonej
sól i pieprz

Banalne w swoim wykonaniu, wystarczy ugnieść ziemniaki na puree, dodać odsączoną ciecierzycę i wymieszać z przyprawami.


Bon Apetit!



niedziela, 21 kwietnia 2013

Szybki świat.


Refleksją na temat gonienia dnia wczorajszego napełnił mnie niesamowicie pracowity tydzień. Złapałam się na tym, że trudno jest się zatrzymać i tak naprawdę wbrew sobie często brałam na głowę coraz więcej obowiązków. Trudno powiedzieć, czy chcę tym komuś udowodnić, że potrafię, czy robię to by udowodnić coś sobie.

Nie lubię długotrwałej stagnacji. Dla mnie jeśli coś się dzieje to dopiero wtedy czuję, że żyję. Jednak odczuwam na sobie pewną presję współczesnego świata, że powinnam robić wszystko ponad siły, ponad wszelkie możliwe normy. Tak zwani tytani pracy w końcu są postrzegani niezwykle pozytywnie w naszym świecie, są szanowani i postrzegani jako osoby, które odniosły sukces. Płacą jednak za to wysoką cenę.

Czy naprawdę warto jest tak pędzić i nie mieć czasu choćby na podziwianie tak wytartego banału jak zachoód słońca? Niby taki jest codziennie, a jednak za każdym razem wygląda inaczej i na nowo zapiera dech w piersiach.
Czy naprawdę strona materialna życia spycha na bok potrzeby duchowe? Dlaczego obecnie główną wartością życia jest ilość wirtualnych zer na koncie w banku?

Zawsze powtarzałam, że hardcory to moja specjalność i twierdziłam że należy chwytać jak najwięcej, bo w końcu życie jest tylko jedno, jednak teraz jestem zwolenniczką tezy, iż należy czasem przystanąć i złapać oddech, przeżyć życie jak najpiękniej.
Dlatego zachęcam Was, byście zatrzymali się nad widokiem czegoś pięknego i po prostu chłonęli. W końcu przyszła wiosna :-)


wtorek, 2 kwietnia 2013

Konserwa modowa.


Ostatnio staram się eksperymentować z modą. Mierzę nowe fasony, próbuję odnaleźć się w kolorach, w jakich sądziłam zawsze, że nie jest mi do twarzy. Zaczęłam określać się modowo, nie biegnę bezmyślnie za pastelami, ubierając się w nie od stóp do głów, tylko myślę sobie "Chcę mieć brzoskwiniowy naszyjnik" i zaczynam na taki polować.
Na zakupach spędzam dwa razy więcej czasu bo staram się mierzyć wszystko, co podoba mi się na wieszakach i niestety 3/4 to zupełne niewypały (ostatnio spróbowałam piękną zieloną sukienkę z koronkowym dekoltem, aż się roześmiałam jak zobaczyłam ją na sobie), jednak dzięki temu koryguję swoje własne "must have".

Nigdy nie miałam sezonowych must have`ów, raczej wymarzone na podstawie filmów/zdjęć oraz różnych innych źródeł rzeczy, których potem z uporem maniaka szukam w sklepach. Co ciekawe, ostatnio okazało się, że na fali mody na biało-czarne zestawy moja długoletnia miłość do pasków gdzieś zniknęła i teraz postanowiłam schować na dno szafy łupy z poprzednich lat, aż przestaną być modne i tak często spotykane na ulicach miast czy choćby blogach o modzie. Wtedy dopiero zacznę je nosić.

Z racji poprzedniej pracy musiałam być na bieżąco z trendami, co raczej mnie do nich zniechęcało. Przykładem jest nieprzemijająca popularność kolory seledynowego, szumnie nazywanego obecnie miętą, w którym większości Polek jest po prostu bardzo nie do twarzy i tak naprawdę nikną w tłumie pasteli. Ja - naturalna blondynka przefarbowana obecnie na rudo, ale z nadal bardzo jasną karnacją w mięcie wyglądam jakbym występowała w "The Walking Dead".
Dlatego pastele zawsze staram się podkręcać kolorem bardziej zdecydowanym, jednak w tej samej gamie.

Jednocześnie uważam, że jestem dość konserwatywna, jeśli chodzi o styl ubierania się. Wybieram klasyczne fasony, eksperymentując raczej z kolorami i tkaninami. Wciąż jest dla mnie obowiązkowe ubierać białą koszulę na egzaminy i żakiet na rozmowę o pracę, a na imprezę zaszaleć z cekinami. Bez dodatków czuję się nieubrana, zdecydowanie podzielam zdanie, że to właśnie one czynią nasze stroje kompletnymi.

Jestem przeciwniczką niedbania o siebie. Zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Moim zdaniem dres to strój dopuszczalny jedynie do uprawiania sportów, nawet po domu staram się nie chodzić w ubraniach, w których czuję się źle. Wolę spędzić cały dzień w piżamie niż założyć dres. Tak samo nie potrafię zrozumieć mężczyzn ignorujących istnienie mydła i uznawanie, że naturalny zapach potu przyciąga kobiety. Panowie, naprawdę nie tędy droga.
Jednocześnie nie twierdzę, że należy zawsze biegać w szpilkach i w wieczorowym makijażu, należy po prostu o siebie dbać, na tyle by nie uciekać przed własnym widokiem w lustrze.

Rzeczy, których nigdy w życiu nie założę:
- Emu/Ugg shoes
- Crocsy
- szpilki wyższe niż 15 cm
- bluzy z polaru
- dziecinne piżamy z kotami w kolorze majtkowego różu
- majtkowy róż
- creepersy
- plastikowa biżuteria w kolorach neonowych
- przymałe żakiety
- spodnie z obniżonym krokiem
- bezkształtne sukienki
- geometryczne wzory
- bluzki z bufiastymi rękawami

Rzeczy na których punkcie szaleję:
- czarne ubrania w rozsądnych ilościach naraz
- stabilne obcasy
- baleriny
- kolczyki
- czerwona szminka niekoniecznie na wieczór
- dopasowane spodnie
- spódnice wszelkiej maści
- t-shirty z fajnymi napisami
- miksowanie stylów
- ciekawe detale
- klasyczna biała koszula w stylu Mii Wallace
- połączenie granatu ze złotem
- nasycone fiolety
- kobaltowe dodatki
- kolorowe paznokcie


Rzeczy od których jestem uzależniona:
i kupuję niekontrolowanie...
- Biżuteria
- Lakiery do paznokci
- Buty
- Pomadki do ust
- bazowe bluzki





Miłe złego początki.


Każde działanie potrzebuje motoru i stąd właśnie postanowiłam założyć blog. Będzie się tutaj wiele działo i trudno powiedzieć, co będzie dominować. Myślę, że okaże się to w praniu :-)


Dlaczego tak, a nie inaczej? Lubię dzielić się przemyśleniami na różne tematy, a że czasem słowa same się proszą o napisanie to gdzieś musi powstać miejsce, gdzie będą lądować. Szuflada biurka (a raczej folder komputera..) już nie wystarcza.


Bijou - ponieważ jestem uzależniona od biżuterii. Ponadto jestem sroką i nic co się błyszczy nie jest mi obce. Nie mam ulubionych trendów, wybieram dla siebie zawsze to w czym od razu się zakocham. A potem sprawdzam metkę i niektóre miłości przetrwają do kasy, inne muszą zaczekać. Zasada, którą wpoiła mi moja rodzicielka na wieloletnich zakupach, to moje motto zakupowe: "Jeśli nie jesteś do czegoś przekonana to idź do domu i prześpij się z tym. Jeśli dana rzecz ci się przyśni to znaczy, że powinnaś po nią wrócić". W 90% ta zasada sprawdza się znakomicie i często sprawia, że nie kupuję niepotrzebnych rzeczy.

Mam ponad 40 par kolczyków i to nie jest moje ostatnie słowo. Bez nich czuję się nieubrana. 

Dlaczego po francusku? Ponieważ uwielbiam Francję, język, kulturę, modę, Moulin Rouge, Paryż, szampana, makaroniki Laduree, francuską kuchnię... Francja zawsze miała dla mnie niezwykły urok, tak naprawdę odkąd obejrzałam Disneyowską wersję "Dzwonnika z Notre Dame" jako pięcioletnie dziecko.


W gotowaniu lubię eksperymentować, ale w granicach moich norm. Jako dziecko byłam wybredna i trudno mi teraz przekonać się do różnych składników, które znielubiłam wtedy. Generalnie nie jem niczego, co mi dobrze nie pachnie. Staram się otwierać na nowe smaki, jednak mam świadomość, że dopiero się uczę. Wolę gotowanie, bo mogę w nim improwizować, a nie trzymać się dokładnie przepisu jak w pieczeniu.


 

Template by BloggerCandy.com