Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wycieczka do paryża. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wycieczka do paryża. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 października 2013

5 days in Paris - part II.

Sobota była dniem  dla Montmartre. Szczerze mówiąc, jeden dzień tam to zdecydowanie za mało, żeby powspinać we wszystkie interesujące miejsca, jednak specyficzną atmosferę tej dzielnicy czuć od samego wyjścia z metra.

Z samego rana postanowiłyśmy zobaczyć cmentarz Montmartre. Niestety, poszukiwania grobu Dalidy zakończyły się fiaskiem (ze strony Siostry już drugi raz...), ale za to widziałyśmy polski akcent w postaci pomnika po grobie Lelewela, panią uprawiającą jogging na cmentarzu (!) oraz stróża goniącego ją z gwizdkiem i masę kotów, które chyba mieszkały na tymże cmentarzu...

Również koniecznie uparłam się, aby choć zobaczyć Moulin Rouge, z racji mojego sentymentu do filmu z Nicole Kidman. Niestety, z zewnątrz tylko wiatrak jest wart zobaczenia, natomiast bilety do środka mają takie ceny, że obiecałam sobie wrócić tam jak już tylko będę sławna i bogata.





Zaczęłyśmy się powoli wspinać w stronę Sacre-Coeur, zwiedzając po drodze pobliskie sklepiki z pamiątkami, a dotarłszy pod bazylikę obowiązkowo musiałam przejechać się na karuzeli. Sacre-Coeur również widziałyśmy jedynie z zewnątrz, jednak podejrzewam, że skoro tak świetnie prezentuje się z zewnątrz, to w środku będzie równie ładna. Wpisałam więc wnętrze na listę następnego razu. 



Następnie nieco pogubiłyśmy się przy poszukiwaniu muzeum Dalego, jednak po drodze trafiłyśmy na genialny sklepik z akcesoriami z Moulin Rouge. Były pióropusze, buty, spinacze w kształcie wiatraka, biżuteria i sceniczna szminka w kolorze szałowej czerwieni.

www.moulinrougestore.com


Wreszcie udało się dotrzeć do muzeum Dalego, które polecam każdemu. A zwłaszcza osobom, które uważają, że muzea są nudne. To jest równie genialne niczym sam Dali. Po kupieniu biletu wchodzi się do nastrojowych, czarnych pomieszczeń, gdzie z głośników sączy się niepokojąca muzyka. W takiej oprawie rzeźby i szkice Dalego sprawiają niesamowite wrażenie. Można tam stać godzinami i sycić oczy surrealizmem.  Zaopatrzyłam się w sklepie z pamiątkami z muzeum w perfumy Salvador Dali, choć tak naprawdę miałam ochotę na ukradkowe wyniesienie którejś z rzeźb. Muzeum nie jest zbyt duże, jednak jest tam sporo nieznanych prac Dalego, szczególnie interesujące są szkice ilustracji do Alicji w Krainie Czarów. Aż szkoda, że wersji z Jego rysunkami nie można zakupić.






Na koniec dnia na Montmartre powędrowałyśmy w stronę Place des Abesses, gdzie jest jedyna oryginalna stacja metra, w której do stacji schodzi się około 10 minut krętymi schodami. Byłyśmy już dość padnięte, a schody sprawiały wrażenie niekończących się nigdy. 
Skierowałyśmy się do Cafe du Commercei, poleconym również na blogu StyleDigger, pobłądziłyśmy w dzielnicę hinduską, gdzie co drugi sklep był zaopatrzony w totalnie odjechane stroje odświętne dla kobiet.
W końcu udało się nam dotrzeć do restauracji, gdzie zjadłyśmy hamburgera (Siostra) oraz stek z ziemniakami (ja). Było przegenialne jedzenie, zwłaszcza, że byłyśmy już porządnie głodne.

Następny dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie rano, pomimo tego jednak spóźniłyśmy się na metro jadące do Wersalu. Do Wersalu jedzie jedna linia metra (C),która ma kilka kierunków. Jak się jednak okazało, są dwie stacje z których bez problemów można dojść do Chateau. Po 40 minutach jazdy znalazłyśmy się w maleńkim miasteczku (a przynajmniej tak wyglądało), gdzie nieco dalej znajduje się Pałac.
Mam lekkiego hopla na punkcie Wersalu, bardzo mnie interesuje jego historia i życie ludzi, którzy w nim mieszkali.
Jednak choć wiedziałam, że jest to potwornie wielkie to i tak ogrom Chateau mnie przytłoczył. Miałyśmy zakupiony przez internet bilet do ogrodów, gdzie odbywał się Music Fountain Show, co jest zdecydowanie fajnym pomysłem do zobaczenia - jedna z niewielu okazji, aby zobaczyć działające fontanny w Wersalu. Plus do tego muzyka wprowadzająca w klimat pałacowy i człowiek czuje się jakby cofnął się w czasie.
W samym Pałacu nie byłyśmy, ponieważ po zwiedzeniu ogrodów i dojścia pieszo do Grand Trianon ledwo byłyśmy w stanie chodzić, a kolejka do wnętrz wyglądała na co najmniej dwie godziny stania.
Ogrody są piękne, ogromne i bardzo ciekawe, bo można się w nich zgubić i wczesnym rankiem (około 9-10 rano) ilość turystów nie jest tak przytłaczająca.
Przerwę na lunch zrobiłyśmy sobie przy Grand Canal, gdzie o mało nie zjadły nas olbrzymie karpie, które zjadły zeschłą bagietkę przeznaczoną dla kaczek. Niestety, kaczki nie zdążyły podpłynąć i większość zjadły te ogromne ryby.
Najbardziej podobało mi się Sioło Królowej przy Petit Trianon. Choć nie miałam specjalnie dużo siły, żeby zwiedzić całe to mimo wszystko było tam tak urokliwie, że się zmusiłam. Jest tam naprawdę sielankowo, pomimo rozśmieszających mnie sztucznych domków.







Spędziłyśmy w Wersalu cały dzień, a i tak nie zobaczyłyśmy całości. Najfajniejszym pomysłem do poruszania się po ogrodach jest kolejka, która jeździ od Pałacu, przez Grand Canal i Grand Trianon pod Petit Trianon. Koszt biletu to niecałe 4 euro, a jeździć można przez cały dzień.
Wydaje mi się, że bardzo trudne byłoby zwiedzenie i wnętrz Wersalu i ogrodów, zarówno czasowo jak i wysiłkowo. Wnętrza zwiedzę następnym razem, którego już nie potrafię się doczekać.

Nie rozczarowałam się Paryżem, głównie dlatego że starałam się nie nastawiać na nic czy nie oglądałam przed wyjazdem filmów o Paryżu. Na wyjazdach mam również takie podejście, żeby niczemu się nie dziwić, a jedynie chłonąć atmosferę, obserwować ludzi, podziwiać miejsca.

Teraz tylko pozostaje myśleć, co zwiedzamy za rok...

poniedziałek, 30 września 2013

5 days in Paris - Part I.

Euforią nadal żyję, mimo iż od powrotu minęło parę dni. Po prostu tak bardzo chciałabym już tam wrócić, pomimo niezbyt dobrego stanu zdrowia, jakiego się w Paryżu nabawiłam, głównie przez leczenie kanałowe zęba, które odbyło się dwa dni przed wylotem... Ale kto by się przejmował czymkolwiek, chodząc po ogrodach Wersalu czy zwiedzając muzeum Dalego!

Witryna sklepu Fauchon


Ale po kolei :-)

W czwartek rano dotarłyśmy na Balice dwie godziny przed czasem, denerwując się nieco, że kontrola nie przepuści pustej butelki z fitrem do wody (który w Paryżu jest częściowo przydatny, bo większość łazienek miało tylko gorącą wodę) oraz mojej baterii leków od dentysty, w razie gdyby zaczęło koszmarnie boleć. Okazało się, że przepuścili wszystko bez żadnych problemów, więc jeśli ktoś by się zastanawiał, czy można leki na receptę przewozić w bagażu podręcznym to potwierdzam, że można.

Lot trwał krótko, a moim oczom (to była moja pierwsza wizyta w Paryżu, Siostra była tam już drugi raz) ukazało się olbrzymie lotnisko Charles de Gaulle, które wprawiło nas w niemałe zmieszanie, bowiem automaty biletowe na metro przyjmują na lotnisku tylko monety, których wystarczająco mieć nie miałyśmy, szybko jednak odkryłyśmy kasę biletową, a potem już poszło gładko.

Nocowałyśmy w Auberge Internationale des Jeune, które jest blisko stacji metra Bastille, jednak nie polecam tego miejsca na dłużej niż 5 dni - wifi było włączane o 12:30 i wyłączane o 1 w nocy, więc przy śniadaniu, serwowanym od 7 do 9:30 nie było możliwości sprawdzenia trasy i planu dnia, o czym nie zawsze pamiętałyśmy wieczorem dnia poprzedniego. Pokoje są w standardzie hostelu, ale za to bardzo czyste i codziennie sprzątane. Regulamin mówi o ciszy nocnej o 11, a wtedy większość lokatorów zaczyna wieczorne ablucje, więc jeśli ktoś chodzi wcześnie spać, to może się zirytować.
Jako schronisko młodzieżowe podobno mogą tam nocować osoby mające maximum 30 lat, jednak zagadką dla nas pozostaną panie mocno po 40, które również tam nocowały.
Także polecam, ale na krótkie terminy, gdy chce się zaoszczędzić parę euro na noclegach.

Paryskie metro to mieszanina klaustrofobii z zachwytem, każda stacja jest zupełnie inna, niektóre są na powierzchni, a inne tak głęboko pod ziemią, że schodząc po schodach ma się wrażenie wchodzenia do jądra Ziemi.
Nie do końca ogarnęłyśmy bilety na metro, ponieważ kupowane hurtowo w ilości 10 sztuk w cenie 13,5 euro jedne działały półtorej godziny przy wychodzeniu z metra, a nie tylko zmienianiu stacji, a inne już właśnie przy zmianie nie działały. 
Pierwszego wieczoru wybrałyśmy się naturalnie pod Wieżę Eiffela i zachęcam do oglądania jej pod wieczór - jest bajkowo oświetlona i sprawia wrażenie nierzeczywistej, póki się człowiek nie przyjrzy tym metalowym spoiwom czy betonowym podstawom... W sklepiku pod nią nabyłyśmy fantastyczny makaron w kształcie wieży, ponieważ obie jesteśmy maniaczkami kupowania dziwnych pamiątek oraz mamy słabość do makaronu...
Przed wycieczką pod Wieżę poszłyśmy na kolację i udało mi się pokonać życiową awersję do cebuli, dzięki kurczakowi w karcie widniejącemu pod nazwą de Volaille (nie jest to to samo, co w Polsce pod tą nazwą), podanym z sosem z białego wina i właśnie cebuli ugotowanej do miękkości. Było boskie, było wino, było francusko!











Stałam tak parę dobrych minut, aż mnie kark rozbolał.

 



Najbardziej w podróżach lubię oglądać... ludzi. Dziwnie ubranych, ciekawych, ładnych, brzydkich - wszystkich. Lubię sobie wyobrażać ich życiorysy, co właśnie idą robić. Dlatego dobrym miejscem do obserwacji był ogród Tuileries, przez który można przejść do Luwru.
Ponieważ jednak moje kolano nie zniosłoby 5 dni biegania po Paryżu plus wycieczki do Luwru oraz Wersalu to z jedynie lekkim bólem serca zrezygnowałam z obejrzenia Luwru, na rzecz Wersalu, o czym w następnej części relacji.
Niezwykle podoba mi się, że Francuzi korzystają z ogrodów i parków zupełnie inaczej niż Polacy. Uprawiają jogging pod Łukiem Triumfalnym, siedzą nad fontanną, robią pikniki, spotykają się ze znajomymi, słowem - mnóstwo rzeczy robią na powietrzu. Polacy najczęściej korzystają z parków, kiedy w rodzinie są małe dzieci, choć powoli zaczynają być od tego odstępstwa. Jednak jakim SWAGiem jest "biegam w Ogrodach Luksemburskich/Wersalu/pod Luwrem"!


Spontaniczna radość, która objawiała się w ten sposób na myśl o tym, że jestem w Paryżu.


Z Tuileries przeszłyśmy na Rue Royal, czyli dość ekskluzywnej ulicy, z butikami sławnych projektantów, gdzie zakochałyśmy się w spódnicy i płaszczu od Diora, skosztowałyśmy makaroników Laduree (które są przegenialne, zwłaszcza wersja z solonym karmelem, polecam je serdecznie!), przeszłyśmy przez Fauchon i nawet coś w nim zakupiłyśmy (musztarda z płatkami chilli oraz cukierki o smaku creme brulee), a następnie ruszyłyśmy za most.

Najpyszniejsze słodycze, jakie jadłam.


Wspaniałą opcją w Paryżu jest jechanie tam przed ukończeniem 26 lat, ponieważ do tego momentu wstęp po przybytków kultury państwowych jest bezpłatny po okazaniu dowodu osobistego/legitymacji studenckiej/paszportu.
Dzięki temu drugiego dnia nie płaciłam za wstęp do Muzeum d`Orsay, które jest piękne samo w sobie, z racji charakterystycznego budynku, przerobionego z dawnego dworca kolejowego. Samo w sobie jest interesujące dla osób, które uwielbiają impresjonizm. 
Ja osobiście jestem wysoce nieobytą kulturową osobą, ponieważ mój uraz do oglądania miliardów kościołów i muzeów nabyłam już w gimnazjum, z okazji szkolnych wycieczek. I jedyne dreszcze, jakie przeżywam na widok obrazów to te za sprawą Salvadora Dalego, o którym również w następnej części.

Drugi dzień obfitował również w poszukiwania w każdym napotkanym sklepie z pamiątkami różowej, pluszowej Wieży Eiffela, którą udało się zdobyć przy Notre Dame, którego nie zwiedziłyśmy w środku z powodu sporej kolejki i głodu, jaki już odczuwałyśmy.

Nareszcie! Zdobyta pluszowa Wieża!


Udałyśmy się do Ogrodów Luksemburskich, po drodze zahaczając o budkę z crepes, poleconą na blogu StyleDigger, co okazało się strzałem w dziesiątkę, ponieważ pan pomylił się i zamiast naleśnika z nutellą dostałam z kremem kasztanowym, której to pomyłki wcale nie żałowałam, jednak pan był na tyle skruszony, że crepes z szynką i serem dostałyśmy w wersji "na bogato" z sporą ilością sera. Były przepyszne i najadłyśmy się w dwie osoby za niecałe 12 euro, co jest ogromnym plusem jak na Paryż.

Ostatnim przystankiem tego dnia był sklep E.Dehillerin, w którym zaopatrywała się Julia Child i jest to niezwykłe miejsce. Bardzo stare, ciasne, zawalone wielką ilością żeliwnych garnków, rondelków, olbrzymich garów, zdolnych pomieścić człowieka w pozycji kucającej, z wielkim wyborem noży, foremek, (owszem, była jedna w kształcie Wieży Eiffela) oraz przedziwnych przedmiotów, tak potrzebnych w kuchni.
Niestety zdjęcia tego miejsca wyszły zbyt ciemne, więc będziecie pozbawieni widoku mnie zaglądającej do wielkiego garnka.


Ciąg dalszy nastąpi..!

 

Template by BloggerCandy.com